czwartek, 3 marca 2016

Zakrzów-Kotowice

Jest taka mała stacja, którą mijam codziennie gdy jadę do roboty. Przystanek w środku lasu, ciemnego i podmokłego. Kiedy przejeżdżasz pociągiem, to nie ma w tym miejscu zasięgu. To właśnie mnie przekonało, że warto się udać w te strony. Nieopodal znajduje się starorzecze Odry, które jeszcze miesiąc temu wyglądało tak:


Wtedy stwierdziłem, że można by się nawet kiedyś tam przekimać. Chwalibóg takoż był chętny. W ten sposób zrodził się projekt Granica na Odrze. Zgłosiło się wiele osób, a skończyliśmy we czterech. Chwalibóg był historycznie, a Bober i Kacper cywilnie, to znaczy - survivalowo. Obyło się bez wielkiej bitwy, poza tym wszystko jak trzeba. No, może prawie wszystko. To robi pewną różnicę.


Na przykład - temperatur. Jak widać na załączonym obrazku, mróz był już tylko wspomnieniem. Pomimo to wziąłem wszystko, co zabrałbym gdyby było minus 20 stopni. Zróbmy więc wyliczankę, która pouczy nas nieco, co warto taszczyć ze sobą.

Po pierwsze trzy tuniki. Z wełny, bo len jest na lato. Najcieńszą włożyłem do spodni, grubych, porządnych, wełnianych. Drugą nałożyłem na wierzch i na dzień mi wystarczyła.


Do tego oczywiście buty, skarpety, owijacze i barbarzyński* kapelusz z filcu, kupiony na Wolinie. Pas ze Starogardu Wagryjskiego, nożyk, krzesiwo i hubka. Bukłak, kord oraz krajka. Płaszcz z wełny takoż zabrałem i, razem z trzecią tuniką, użyłem go nocną porą. Na czym ja tam leżałem, czym się przykryłem do spania?


Rzecz pierwsza to skóra z foki, nabyta niegdyś w Norwegii, gdy jeszcze to było legalne. Po drugie, to szare na wierzchu, to karimata filcowa. Filc ręcznie tkany w Indiach dostępny jest w kramie Wojmira. Z niego mam czwartą tunikę, którą zabrałem ze sobą. 


Używam jej pod kolczugę i w zimniejsze nocki. Tej nocy nie założyłem, przywiozłem ją zatem na próżno. Podobnie z kapturem skórzanym, bo na tę temperaturę w sam raz wełniany wystarczył. Tak samo zimowe rękawiczki i czapkę wełnianą dzierganą naalbindingiem odłożyłem na bok. Z kolei koc nie był prawdziwym kocem, lecz kawałkiem wełny, z którego uszyję tunikę. To znaczy, że był on za cienki i w nocy trochę pomarzłem. Gdzie żeśmy spali? W szałasie!


Suchego drewna tam w bród. Za pokrycie dachu posłużyła leśna ściółka, podłogą było sitowie.


Ścinałem je kordem z Dymina, którego rękojeść będzie zresztą wymagać drobnej konserwacji. Absolutną porażką okazała się za to moja użytkowa siekierka, której żeleźce mi spada. Z tym muszę naprawdę coś zrobić, bo się tak kiedyś zabiję. O pracy już nawet nie wspomnę. Na szczęście niektórzy przynieśli nieco lepsze narzędzia. Ziomkowie siedzący obok zrobili tarpa z plandeki. 


Bober wykopał dakotę. Rozpaliliśmy ogień. Myśmy robili krzesiwem historycznym z lnianą hubką, kładąc ją na trociny i korę brzozową. Bober z Kacprem współczesnym wojskowym i bawełną, rozpalając gałązki w metalowym kubku. Jako, że wszystko było przemoczone, wyszło z tego o wiele więcej dymu niż ognia. Warto też zauważyć, że średniowieczne krzesiwko nie jest wcale gorsze od tego co robią dzisiaj.


Kiedy mieliśmy już schronienie, nadszedł czas by pomyśleć o jakiejś części kulturalnej. Porzucaliśmy się troszkę oszczepami, przeszliśmy się po lesie i postrzelaliśmy z procy. Zrobiłem ją na podstawie znaleziska z wczesnośredniowiecznego Szczecina. Wystarczyło nieco zmodyfikować starą podeszwę dawno nie istniejącego buta. Te nacięcia pośrodku to jest dobra rzecz.

Rys. za: Anna Bogumiła Kowalska, Wczesnośredniowieczne proce ze Szczecina – groźna broń, skuteczne narzędzie czy dziecięca zabawka?, Materiały Zachodniopomorskie NS, t. IV/V, 2007/2008, z. 1, s. 151-166.
 
Wieloletnie chomikowanie starych ścinków skóry po różnych torbach schowanych w łóżku wreszcie się opłaciło!


Nie powiem, żeby efekty były powalające. To może nawet i dobrze, bo w końcu żyję i piszę, a do strzelania hełmu jednak nie zakładałem. Powiedzmy, że potrzebuję jeszcze sporo praktyki i zauważmy ostrożnie, że raz na kilka strzałów zdarzyło mi się by kamień poleciał w tym kierunku, co akurat chciałem. Aby wesoło zakończyć tak mile spędzony dzień trzeba mieć jakieś żarcie, łamane przez chlanie. 


Zabrałem nowiuśki bukłak, a miałem w nim wodę z winem. W sam raz by pić przy robocie, więc poszło mi bardzo szybko. Bukłaczek lekko przesiąkał, po dolnym szwie i przez szyjkę. Więcej jednak wypiłem niż wykapało na ziemię. Na noc w cywilnym plecaku miałem schowaną flaszkę, tudzież i kaszę z sosem. Jęczmienną, ostrą i z mięsem. Ta zaś się znajdowała w bardziej stosownym naczyniu.


Obawiałem się trochę, czy rekonstrukcja garnka z Groß Raden sporządzona przez znajomego Fradmara wytrzyma ten test. Podgrzałem sobie w nim kaszę w bardzo prosty sposób, do czego też się przydały zimowe rękawiczki. Kiedy po stronie ogniska zaczynało bulgotać, po prostu kręciłem garem. W ten sposób osmalił się cały, a kasza ładnie przygrzała.


Chwalibóg dodatkowo wrzucił na ruszt królika, więc nic nam nie przeszkadzało, że lało przez cała noc...


Podobno ten nasz szałas dalej służy ludziom. Mamy więc świetną miejscówkę, na którą warto powrócić. Być może z większą ekipą...

-------------------------------------------------------------------------------------------------------
*Zob. Żywoty św. Ottona, Ebo, lib. II, c. 13. Tam to diakon Herman przebrał się za Pomorzanina, zakładając jakowyś kapelusz i płaszcz barbarzyński, aby dostać się do ukrytego sanktuarium Trzygłowa i splugawić jego złoty posążek ukryty w dziupli na posesji pewnej wdowy...