niedziela, 8 stycznia 2012

Zaproszenie

Interdyscyplinarne Koło Naukowe Miłośników Średniowiecza
Uniwersytetu Wrocławskiego
Zrzeszające doktorantów i studentów różnych kierunków, zainteresowanych Średniowieczem


ZAPRASZA
12 stycznia (czwartek)
o godz. 17:00
w Sali 315 (III piętro)

na
spotkanie rekrutacyjne,

a także

odczyt na temat:  
Pomorscy drużynnicy jako element elity barbarzyńskiej,


który wygłosi członek naszego koła, mgr Paweł Babij

sobota, 7 stycznia 2012

Grudniowa wycieczka z noclegiem

w głębi lasu... 

Nie ma to jak łój! 

Klei się toto i śmierdzi, a kiedy jeszcze posmarujesz nim - naturalnie na gorąco! - podeszwy swoich butów, to nawet będzie się ślizgał! I gdy odbierzesz już i przyciśniesz do serca swój wyniesiony z mięsnego sześciokilgramowy pakunek tych poprodukcyjnych odpadów i cieszysz się jak głupi, że je masz za darmo, to wiesz już jednak także i dobrze czujesz nie tylko swym nosem, że nawet kiedy będzie on zatkany, to i tak sam widok takiej masy roztopionego już i kotłującego się w wielkim garze tłuszczu przyprawi Cię o mdłości. Po tysiąckroć! Nie mówiąc już o smrodzie... 

A właśnie na tym przecież smażą frytki w macu,
i z tego w mewie robią skwarki...
Skwarki, za które dopłacałeś całe 40 gr!

I to jest naprawdę charakterystyczne, że obrzydliwe rzeczy posiadają różnych wiele zastosowań i bardzo są zwykle przydatne. Jak opowiadałem już wcześniej, przydał się nam łój akurat do zrobienia pochodni, do wykonania lampki, do impregnacji skóry. 

 
Vislav powiadał kiedyś, żeby łojem smarować sobie stopy przed wyruszeniem na zimowy przemarsz w historycznych butach. I w ogóle, że dla ochrony przed mrozem warto natrzeć się łojem w całości na zasadzie podobnej chyba do pokazanej w uciekającym pociągu sceny, kiedy to przed ucieczką więźniowie mażą się jakimś smarem i okręcają dla lepszej izolacji folią... 

My jednak do takich skrajności w swoim fanatyzmie jeszcze nie dotarliśmy, bo raz że folia i smary to nie nasza bajka, dwa, że i warunki pogodowe takich aż poświęceń w ten grudzień nie wymagały. Poza tym po zrobieniu pochodni łoju mieliśmy już serdecznie dość. 
Dlatego przestanę już nim Was zadręczać i przejdę do rzeczy. 

Wyszliśmy na ten przemarsz z Dagrem i Chwalibogiem. Każdy z nas był już na jakiejś zimowej wyprawie, ale ani nie wpadliśmy jeszcze w rutynę, ani nie jesteśmy tacy twardzi, żeby nad przygotowaniami do takowej spokojnie przechodzić do porządku dziennego. Za każdym razem człowiek się uczy co warto brać, ile, jak nieść i jak obozować. Warto więc poświęcić takim sprawom nieco uwagi. Wyprawa planowana była tylko na jeden nocleg, a wciąż brakuje nam niestety doświadczenia kilkudniowej wędrówki w historycznym stroju i wyposażeniu. A jakie ono było?


U mnie na głowie futrzana czapa, spodnia tunika z wełny i wierzchnia z cienkiego filcu, a na to skórzany kaptur. Gatki lniane, spodnie z wełny, onuce z filcu na stopach i wełniane dodatkowo na łydkach. Buty wziąłem eksperymentalne - z foki. 


Uszyłem je daaawno temu, z myślą o sprzedaży w Norwegii. Niestety drewna do lasu wozić się nie opłaca, tak więc po paru dobrych latach, które przeleżały u mnie w oczekiwaniu na sprzedaż - zdecydowałem się je w końcu wypróbować. Sprawdziły się doskonale, a zaimpregnowana łojem podeszwa mimo padającego deszczu ze śniegiem, zaczęła przepuszczać wodę dopiero drugiego dnia. Jak już jednak pisałem, historyczne - czy raczej pseudo, bo to nie żadna rekonstrukcja znaleziska, ale fantazja na temat - buty do chodzenia po górach jako żywo się nie nadają. Po pierwsze niszczą się skórzane podeszwy, po drugie ślizgają się zwłaszcza kiedy je od spodu posmarować łojem, po trzecie zaś nie usztywniają kostki, przez co są niewygodne, niebezpieczne i powodują zakwasy. Skończmy już jednak o tych szewskich sprawach. 


Jak widać na poprzednim obrazku, obładowałem się nieco za bardzo. W głównym tobołku miałem kożuch, skórę i dwie zapasowe tuniki - przewidywane było gwałtowne załamanie pogody, co raczej się nie sprawdziło - w białej torbie wełniany kaptur i rękawice, zapasową parę butów, lampkę łojową oraz żarcie w postaci suszonego mięsa i podpłomyków, a także brązową małą torbę z odpowiednimi trunkami na wieczór. Ponadto bukłak z wodą na szyi i starą kaletkę z naszym knurem przy pasie. Oprócz tego filcowa sakiewka z krzesiwem, korą brzozową, hubką i trocinami, a także łupkowa osełka, nieodzowny nóż i pochodnia na plecach.


O ile kożuch, rękawice i kaptur bardzo się przydały, podobnie zresztą jak jedna zapasowa tunika, to jednak zabranie dodatkowych butów i dwóch innych tunik zdecydowanie było błędem. Podobnie zresztą jak sposób noszenia tobołu z kożuchem, który pod koniec dnia zaczął mi nieco ciążyć wrzynając się w ramię. 


Pod tym względem najlepiej ubrany i wyposażony był Dagr, który założył po prostu z pięć tunik na siebie, a do tego miał dobry i bardzo porządnie złożony płaszcz. Na przyszłość kożuch upakuję lepiej, a i w ogóle ograniczę trochę ilość swych tobołków. 

Włócznia z Teterow, za Corpus archäologischer Quellen zur Frühgeschichte auf dem Gebiet der Deutschen Demokratischen Republik (7. Bis 12. Jahrhundert), taf. 45/77.

Na koniec omawiania sprzętu, chciałbym zwrócić uwagę na włócznię, która - dla odmiany z kolei od mrocznych foczych butów i dużej kaletki - jest piękną rekonstrukcją grotu znalezionego przy szczątkach mostu w Teterow, odwzorowaną z dokładnością co do milimetra.


Tak oto prezentował się rano nasz obóz. Doszliśmy już do jakiejś wprawy w budowaniu szałasów. W środku paliła się łojówka, ale że lepiej było siedzieć przy ognisku - to i ją zgasiliśmy. Szkoda by było się spalić w nocy. Odkryliśmy także, że same pochodnie są, mimo obrzydliwej wręcz ilości łoju, niezbyt odporne na deszcz. Jedna zamokła i nie chciała się palić, więc  trzeba było ją suszyć przy ogniu. A wreszcie do niego wrzucić. I tam dopiero na coś się przydała.


Dwie inne działały lepiej. Wiał wtedy silny wiatr i sypał śnieg z deszczem, a w pewnym momencie niesiona przeze mnie pochodnia została prawie zdmuchnięta. Musiałem się odwrócić, skierować drzewce do dołu i lepiej ją rozpalić. W ogóle drogę pod nogami najlepiej jest oświetlać niosąc pochodnię nisko i płasko - a nie tak jak na filmach.

Leśny dziadek Asmund w naturalnym środowisku

Jeśli zaś chodzi o nocleg, to kożuch sprawdził się doskonale. Uszyłem go w 2008 r. ze skór baranich. W połączeniu z kapturem jest idealny na naprawdę mroźną zimę, jak i na spanie pod chmurką. A także w szałasie. Na głowę nałożyłem wtedy wełniany kaptur i położyłem się na skórze w kożuchu, tudzież wełnianych rękawicach. Przykryłem się kocem tworzącym wcześniej ten zielony tobół. Było mi w tym cieplej i przyjemniej niż nieraz w lecie, mimo że w nocy musiał być mróz, a wiatr przez cały czas wył w koronach drzew. 


Jeśli zaś chodzi o historyczność kożuchów u Słowian, to zacytuję w tym miejscu Thietmara (lib. V, c. 10, tłumaczenie M. Jedlickiego) który pisał o Mieszku, że ten z respektu dla saskiego margrabiego nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym wiedział, że znajduje się Hodo...
Zastanawiać może nas co prawda, dlaczego przebywanie z kimś wewnątrz izby w kożuchu miało być odbierane jako brak szacunku. Cóż...


...może kożuch Mieszka wyglądał tak samo dziadowsko jak mój?
;)