środa, 20 kwietnia 2011

Blog o rekonstrukcji. Witam i zapraszam!

Na dobry początek chciałbym przywitać wszystkich na blogu. Jestem Asmund z Panser Galter Drott, mam 27 lat i od sześciu lat jestem alkoholikiem... drużynnikiem znaczy! I nie, wbrew wrażej propagandzie, niekoniecznie u nas są to synonimy. W każdym razie 6 lat w Drużynie to kawał czasu, a że poświęciłem go głównie na działalność związaną z wczesnym średniowieczem – jest się i czym dzielić. Dlatego jestem dziś tutaj. Na swoim nowym blogu poświęconym odtwórstwu historycznemu. Będę tu dla Was zamieszczał wspomnienia i zdjęcia z wyjazdów, teksty o broni i stroju, w szczególności swoim... A także i wszystko inne, co mi do głowy przyjdzie, a z średniowieczną pasją jakkolwiek się łączy. Na konkrety zresztą przyjdzie jeszcze pora, a że rekonstrukcja historyczna to jest temat rzeka, jak Wołga szeroka, przeto i na razie mam dla Was taki mały tekst teoretyczny, pokazujący od której strony do niej podchodzę i gdzie chciałbym dopłynąć. Zapraszam!



Dosyć długo zbierałem się do napisania tego tekstu, gdyż taki bardzo z pozoru łatwy, lekki i przyjemny temat jak rekonstrukcja historyczna należy jednak do tych rzeczy, które szczególnie trudno ubrać słowa. Jest tak głównie dlatego, że zabierając się za opisanie tak bogatego (w przeżycia i wrażenia zwłaszcza!) zjawiska ciężko się zdecydować, od czego w ogóle zacząć. Rozsądek podpowiada, że najlepiej od początku – pytanie jednak, gdzie go właściwie szukać? Nie uciekniemy tu jak widać od bolesnego spotkania z myśleniem abstrakcyjnym, częstego poruszania spraw bardzo drażliwych, jak też i równie nieprzyjemnej zabawy w teorię.
            Takie teoretyczne rozróżnienia poczynił już na szczęście Michał Bogacki, dzieląc naszą zabawę na rekreację historyczną, odtwórstwo historyczne oraz rekonstrukcję, a jakżeby inaczej, tę najhistoryczniejszą. Nie będę się tu wdawał w jego rozważania, tym bardziej zresztą, że wcale ich nie znam. Znam tylko ten jego podział, wspomniany raz na konferencji w Łodzi w referacie o rekonstrukcji bitwy pod Grunwaldem. Podział to bardzo przydatny jako początek dla mej opowieści o tym, jak w świetle tych swoich sześciu lat doświadczeń w tzw. ruchu rekonstrukcji, ja sam ją rozumiem.

Pierwszą z wymienionych przez Bogackiego rzeczy zajmować się nie warto. Ani w realu, ani w naszym tekście. To jest po prostu chlanie na festiwalach w jakimś tam pseudohistorycznym wdzianku na grzbiecie. Jeśli zobaczycie gdzieś „wikinga” z puszką w łapce, albo i szlugiem w mordzie – pojmiecie o co mi idzie. Naprawdę, żeby po prostu zachlać pałę, o wiele lepiej jest się ubrać w dresik, wziąć pod pachę grilla i ruszyć na wysyp, niż tłuc się bez sensu pociągiem na jakąś Rynię czy inne Grzybowo. Można się zawsze umówić na taką luźną bibę w konwencji średniowiecznej z zaprzyjaźnioną drużyną, ale po co bez sensu psuć ludziom klimat festiwali? Nie warto.

Rzecz druga to właśnie to, co większość chyba drużyn (w tym i moja) próbuje w Polsce uskuteczniać. A przynajmniej tak tu uprzejmie założę. Odtwórstwo, a więc próba odtworzenia najpełniej, jak to tylko dla nas dzisiaj możliwe ówczesnego stroju, sprzętu i warunków życia. Tak, żeby bardzo historycznie, tudzież klimatycznie było.
A więc jeśli „pseudohistoryczne wdzianko” – to tylko szyte ręcznie, w oparciu o wzory albo ze znalezisk archeologicznych (o co jednak generalnie ciężko), albo z jakichś tam (na pewno kiedyś szczegółowo pogadamy tutaj o obrazkach!) źródeł ikonograficznych. Nie mówiąc już o tym, że nasze materiały muszą być w stu procentach naturalne. Jeżeli chlanie – to tylko z rogu, albo z glinianych, bądź drewnianych naczyń. Być mogą i szklane, zawsze jednak takie, dla których mamy jakieś źródło. Jeżeli szlugi… Nie. Szlugów niet.
To, co tu przedstawiłem to oczywiście ideał. Bardzo ciężko znać źródła dla każdej swojej rzeczy. W końcu nieozdobiona, prosta drewniana łyżka – to tylko zwykła łyżka. Kubek to kubek, a krajka to krajka. Dosyć, że ręcznie zrobiona i z dobrej wełenki. Nie mówiąc już o rogach, rzemykach i sznurkach. Nie jest to jednak całkiem niemożliwe, wymaga zrobienia porządku w swoich skrzyniach, ale przede wszystkim w głowie. Włożenia pewnej pracy, którą chcę tu właśnie podjąć...

Możemy oczywiście potraktować rzecz ulgowo, proszę bardzo: szyjemy swoje ubranie zgodnie z jakimś wzorem i z dobrych materiałów, ale – maszynowo. W końcu nikt nie zobaczy. Mamy sobie namiocik, z wierzchu bardzo ładny – ale w środku kładziemy gumowy materac. Szkoda w butach podeszew, bo się szybko ścierają – więc podkleimy je gumą. Najlepiej taką brązową, coby się za bardzo nie rzucała w oczy. Prawda: w ten sposób możemy świetnie bawić się na festiwalu. Sam też chętnie tak robiłem, bo o zabawę przecież na festiwalach chodzi.
Jednak po cichu szepnę, że to nacięcie drewna typologiczną i potwierdzoną siekierą, podpalenie go krzesiwem i spanie przy ognisku na skórach pod wełnianym płaszczem, albo i w ręcznie uszytym namiocie znanym z ikonografii –  a okopanym oczywiście historyczną łopatą – sprawia, że odtwórstwo historyczne jest właśnie odtwórstwem. 
I że jest zajebiste!
 
Nie o to jednak chodzi, żeby ultrasić się na pokaz, albo i wytykać innym błędy. Nikt nie jest doskonały, a do doskonałości dążymy stopniowo. Rzecz w tym, żeby chcieć się rozwijać i być tego świadomym. Świadomym być siebie i własnego sprzętu. 



Bez kompleksów: tutaj mam jeszcze pasek nietypologiczny (uzda końska z Borre, a wy co myślicie?), kupię sobie lepszy. Dla butów nie mam dokładnego potwierdzenia. Albo i mam, ale za to haft na nich wziąłem skądinąd. Jak i rękojeść noża dopasowałem do głowni z innego znaleziska, a motyw znany z rękojeści kazałem niewolnicy wyhaftować na czapce. Kolczuga moja skromna jest zrobiona z drutu, bo nie stać mnie na razie na tę nitowaną. Podobnie tarcza choć obita skórą i oklejona na klej kostny naturalnym lnem, to jednak z przyczyn ekonomicznych i czysto użytkowych jest wycięta ze sklejki, zamiast z dartych desek. Lepiej też mieć mieszczące się w ogólnych normach buty uszyte przez siebie jako fantazja na dobrze znany temat – niż drogą rekonstrukcję, podklejoną gumą. Lepiej jest w ogóle zrobić sprzęt samemu niż kupować, bo to jest tak naprawdę jedna z ciekawszych stron całej tej zabawy.
Ważne, żeby znać takie rzeczy i wyciągać wnioski – a niekoniecznie być chodzącym inwentarzem muzealnym.

Tu dochodzimy właśnie do owej rekonstrukcji, ku której zdążamy wszyscy. Nim jednak jej dotkniemy (jeśli kiedykolwiek), powiedzmy coś o walce, której zrekonstruować oczywiście się nie da. Przynajmniej bez ofiar w ludziach...
Walka na festiwalach jest przecież zabawą, grą i sportem o ściśle pojętych zasadach bezpieczeństwa. Rekreacją właśnie. Wiadomo – tępe miecze, toporki, włócznie. Nie bijemy po kolanach i po mordzie. Sztychów nie robimy mieczem. I tak dalej. Zna to (powinien) przecież każdy. Co z tego? To, że miecz do walki festiwalowej, nawet wykonany przez kowala z dokładnością co do milimetra na podstawie wymiarów konkretnego znaleziska – nigdy nie będzie prawdziwą rekonstrukcją. Ani bronią. To tylko rekwizyt historyczny, taka droga zabawka.
Czy to źle się nim jarać i wygrywać turnieje? Wczuwać się w klimat podczas bitwy i wydzierać mordę? Nie przecież. O to w tym w końcu chodzi, po to jako drużyna jeździmy na festiwale. Ale pamięta(j)my, że będąc na bitwie mamy się wszyscy bawić – a nie pozabijać. Ani nikomu czegoś udowadniać. Nie traktujmy więc walki jako rekonstrukcji. Rekonstrukcję to możemy sobie w obozie postawić – w postaci trójnoga z Osebergu choćby. Rekonstrukcja



No właśnie! Co to właściwie jest?
Mnie się tak to wydaje, że podstawowa różnica między rekonstrukcją a odtwórstwem tkwi głównie w rzemiośle. Odtwórstwo zadowala się tym, że materiały są naturalne, wzory poświadczone źródłowo lub typologiczne, czy choćby prawdopodobne w świetle analogii etnograficznych, a rzecz zrobiona nieważne jakimi narzędziami – byle tylko ręcznie.
Ale jeżeli chcemy mieć rekonstrukcję stroju, to nie wystarczy uszyć go prawidłowo ze 100% wełny. Ta wełna musi jeszcze zostać wyczesana, uprzędzona, utkana i zabarwiona z użyciem historycznych narzędzi i materiałów, oraz z zachowaniem dawnych metod produkcji oczywiście. Tak samo buty nie wystarczy, że szyte dratwą lnianą z naturalnej skóry, odpowiednio wg wzoru skrojonej. Przy rekonstrukcji skóra musi być tak jak przed wiekami garbowana, dratwa ręcznie przędzona, a wykrój historycznymi nożyczkami i rekonstrukcją szydła przekształcony na końcu w gotowy już bucik. Perwersyjne, prawda?

Mamy tu już po prostu całkiem naukową i poważną archeologię eksperymentalną, z drobiazgowym odtworzeniem całego procesu produkcyjnego. Rzecz albo bardzo droga, albo zarezerwowana tylko dla najlepszych rzemieślników. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto dajmy na to, ma ręcznie tkane ultra ciuchy, albo kuje miecze z rudy darniowej? Dla porządku dodajmy, że miecz taki musiałby być też bronią w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie muszę chyba wspominać, że o jego zastosowaniu innym niż testowanie na wyprawie w lesie (chyba że w kuchnie na kapuście) jaki sposób przypasania jest najlepszy konno, a jaki w marszu, mowy raczej nie ma…

Teraz odpowiedz sobie drogi czytelniku na takie pytanie: czy uważałeś się kiedyś za rekonstruktora? Pytanie o to, czy uważasz się dalej, będzie już więc chyba czysto retoryczne. Jeśli zaś nie tylko pogratulować! 
Jasne też będzie dla nas, że rekonstrukcja historyczna polegająca na stosowaniu w naturalnych warunkach poprawnie zrekonstruowanego stroju, tudzież sprzętu – jest pewnym nieskończenie odległym finansowo i technologicznie ideałem, do którego tylko powoli, z trudem i stopniowo mogą podążać cierpliwi odtwórcy. Do których i ja również (wcale, że nie skromnie) się zaliczę... 
Z szacunkiem chyląc czóła przed nielicznymi ludźmi, zajmującymi się w Polsce prawdziwą rekonstrukcją. Wpadnijcie tu za jakieś 10 lat, może znajdziecie ich wtedy również w PGD?